Byłem w zeszłym tygodniu na Śląsku, ale do Cieszyna nie dojechałem. Zawiedli ci, którzy mieli tam być ze mną, a ja jakoś nie potrafię cieszyć się samotnie.
W zastępstwie daję to zdjęcie. Dostałem je parę lat temu od Michała Sytnika, a jego autorem jest p. Marian Dembiniok, dyrektor Muzeum Śląska Cieszyńskiego.
Trzy wieże cieszyńskich kościołów we mgle. Ich kolejność jest zgodna z czasem powstania i z każdą wiąże mnie niezwykłe wspomnienie.
Najbliższa to kościół św. Jerzego, który powstał w XIV/XV w. Mam bardzo osobiste powody, żeby szanować go jak żadnego innego świętego, choć powiadają, że nie istniał i dlatego w małostkowy sposób pozbawiono go świętości. Nikt się tym jednak specjalnie nie przejął i św. Jerzy nadal uznawany jest za patrona żołnierzy i wędrowców, ale też artystów. Bardzo pasowałyby do niego słowa Baczyńskiego: żołnierz, poeta, czasu kurz...
Przed pięcioma laty pojechaliśmy z grupą przyjaciół po Świętach Bożego Narodzenia spędzić parę dni w Cieszynie. Mieszkaliśmy w małym hoteliku na Górze Zamkowej. Z mansardowych okien do wieży kościółka jest w linii prostej nie więcej niż dwieście metrów. Każdego dnia, niedługo po szóstej rano, słyszałem kolędy śpiewane podczas porannego nabożeństwa. Unosiły mnie we śnie, a budziła ta o mocy, co truchleje.
Kolejna to wieża kościoła Wniebowzięcia przy klasztorze Bonifratrów. Budowę ukończono w 1706 r. Przed kościołem stoi drewniany krzyż, który jest znacznie starszy. Przed czterdziestu laty pod tym krzyżem zatrzymał się koń, którego dosiadałem prowadząc juwenaliowy pochód. Stanął zwrócony do krzyża i uderzał kopytem w bruk. Trwało to dłuższą chwilę i wszyscy czekali. Miałem wtedy 20 lat i powinienem z tego niezwykłego zdarzenia wyciągnąć jakieś wnioski. Nie wyciągnąłem.
Trzecia wieża, góruje nad Cieszynem i widać ją niemal z każdego miejsca. To kościół Jezusowy, największa świątynia Kościoła ewangelicko-augsburskiego w Polsce. Powstała w roku 1722, a wieżę dobudowano pięćdziesiąt lat później.
Doznałem w tym kościele prawdziwej iluminacji. Sztuką. To było jesienią 1968 r. Szliśmy tam w parę osób we mgle, ktoś przyniósł klucz i otworzył olbrzymie wrota. Na górze przy organach siadł jazzman Henryk Słaboszowski, a obok niego stała Elżbieta Wojnowska. Nazywaliśmy ja Kruszyną, bo była malutka. Głos jednak miała jak wielki spiżowy dzwon.
Brała wysokie tony i pobudziły się nietoperze. Zagubione latały między nami w półmroku. To były czary. Miasto jest pełne czarów, wystarczy spojrzeć.
------------------------------
To nie była ta piosenka, ale jest Wojnowska i ballada Nohawicy, więc tamte strony i klimaty.
------------------------------
To nie była ta piosenka, ale jest Wojnowska i ballada Nohawicy, więc tamte strony i klimaty.
Trzy wieże, trzy odsłony...
OdpowiedzUsuńNajbliższa – ze Świętym Jerzym…
Do Jerzego, jednak z naciskiem na „Święty”, mam stosunek nabożny i przyjacielski.
Dawno, dawno temu, kiedy dzieci błąkały się w samopas i nikt nie dybał na ich mroczne duszyczki, miały w zwyczaju zaglądać na plebanię. Tam pobierały nauki o wszystkim, co nieuniknione i nieodgadnione, aż nadchodził kolejny stopień wtajemniczenia: bierzmowanie. Prawo wyboru imienia! Co tam Winnetou! Jak inni podeszłam do sprawy poważnie. Mam! Weronika. (Całe ferie z Homerem i Odyseuszem… Rozumiecie? Miecz w dłoni, tryumf, pobojowisko…). Jakaś odmiana pośród Marii, Józefów, Franciszków i… prawdziwej armii Świętych Jerzych!
Wszyscy dumnie wyklejali zeszyty obrazkami patronów, podczas gdy biedny proboszcz pienił się, czerwienił, pieklił, wyzywał i wzywał nadaremnie, żądając dowodów na istnienie zacnego rycerza… Kiedy i na mnie przyszła kolej, wydął pogardliwie wargi:
- Tylko mi tu, dziecko, ani mru mru o chuście i smokach, gdyby biskup pytał…
Z lwowskiej wielokulturowej przeszłości nadpłynął zaś mistycyzm ormiański, ale wróć! Cieszyn…
Odsłony kolejne – Jerzy na tańczącym rumaku. Bo jakże by inaczej?... We mgle i z nietoperzem…
A we mgle, jak to we mgle... drzemie Cieszyn.
- - -
MissGaja