niedziela, 5 lutego 2012

Książka o północy

Charles H. Yale, plakat teatralny [1899]
Niekiedy zdarzenia błahe z czasem okazują się ważnym znakiem, przepowiednią albo spóźnioną przestrogą. Tak może być z tą książką o północy.

W piątek wraz z grupą przyjaciół byliśmy w Filharmonii. Niewiele opowiem. O ile w sztukach plastycznych bez skrępowania dzielę się swoimi wrażeniami, o tyle wobec muzyki poważnej mnę w rękach czapkę i potakuję pokornie głową, gdyż moje ucho nie rozróżnia niuansów. Także tym razem mi się podobało, ale i mocniej niż kiedykolwiek odczułem przyjemność z przebywania w miejscu, gdzie są tylko ludzie nastawieni na odbiór sztuki. Nie przywiódł ich przecież snobizm, bo grano Moniuszkę i Czajkowskiego. I choć wszyscy raczej niebogato ubrani, to stanowili prawdziwie wytworne towarzystwo, którego próżno szukać w najdroższych lokalach stolicy.

Zapewne z tej wytworności napiliśmy się po koncercie w domu wódeczki. Niewiele, dwa – trzy kieliszki, razem pięć. Niewiele, ale wystarczyło, abym znów doznał iluminacji. Po wyjściu gości i po krótkim spacerze z Bubą, chwilowo polegiwałem na kanapie i umysł mój, w najmniejszym stopniu niezaprzęgnięty w szczegół, osiągnąwszy stan homeostazy doskonałej, dość swobodnie dokonywał skomplikowanej syntezy ontologicznej, której efekt każdorazowo mógłby przekroczyć najśmielsze oczekiwania, gdyby nie zawistny i natarczywy Morfeusz.

Niesprawiedliwe języki nazywają ten mój stan pijackim zaleganiem, ale co one mogą wiedzieć o życiu wewnętrznym metafizyka.

Już, już byłem bliski istoty wszechrzeczy, gdy na wysokości dwóch metrów przewróciła się gruba książka. Ciemno było, a mimo to duch i zmysły zespoliły się. To był Stanisława Skorupki pierwszy tom Słownika frazeologicznego języka polskiego. Pierwszy, bo drugi leżał od dwóch dni na biurku. „Dziwna ta tęsknota za bratem, w dodatku dokładnie o północy. Co będzie to będzie.” - Otworzyłem na chybił trafił i wycelowałem palcem w nieparzystą, prawą stronę, w jednej trzeciej wysokości prawej kolumny. Spojrzałem i zadrżałem.

O północy paznokieć wyglądał jeszcze straszniej. Nie jeden zresztą, lecz trzy. To następstwo walki o życie Buby z buldogiem amerykańskim sprzed siedmiu tygodni. Gdybym mu wtedy nie włożył ręki do straszliwej paszczy, której żujący chwyt, polegający na przesuwaniu się zaciśniętych szczęk opisał Jack London w Zewie krwi, pogruchotałby jej grdykę. A tak, tylko przez pół roku będę straszył łuszczącymi się czarnymi szponami. Drobiazg –  zaszczytne to blizny, bo odniesione na wojnie.

No i pod tym czarnym, najczarniejszym z czarnych paznokciem zobaczyłem złowróżbne słowo „piekielny”, a dokładnie w punkcie 11 tego hasła „piekielny śmiech <szyderczy, przejmujący grozą>”.

Muszę już kończyć, bo świeca gaśnie. Wszystko tu opisałem jak było. Jeszcze się przyznam, że w blogu zmyśliłem dwie opowieści: o Czerwonym Kapturku i Kopciuszku

Czuję się nieswojo i nie wiem jak to będzie. W dodatku nie ma pointy. Diabli ją wzięli i chichoczą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

 
blogi