Szedłem do szkoły wzdłuż ulicy Karmelickiej. Wtedy, w roku 1956, podobnie jak dziś była to senna uliczka z monumentalnym akcentem, bo ponad zamykającym ją trzypiętrowym mieszkalnym galeriowcem, dokładnie w osi ulicy, górowała sylwetka Pałacu Kultury. Tyle, że tego dnia go nie było. W miejscu iglicy i najwyższych kondygnacji zalegała mglista chmura, a z niej przez wiele pięter zwisały poruszane słabym wiatrem dwie szarfy: biało-czerwona i owijająca się wokół niej czarna.
Kiedy wbiegliśmy rozbawieni do klasy, na biurku nauczycielki stało krzesło, a nim obrazek. Wcześniej portret wisiał nad tablicą obok godła, a teraz opasany czarną krepą Bolesław Bierut spoglądał nas z wysokości nauczycielskiej. Dobrze zapamiętałem ten moment, choć przecież nie mogłem wtedy wiedzieć, że to był koniec pewnej epoki, że tam gdzie umarł, a także u nas, puściły właśnie lody i rozpoczął się powolny, wieloletni dryf ku wolności. Pałac Kultury i Nauki od początku był symbolem tego, co właśnie mijało.
Niezapomniane były te powroty z paromiesięcznych wakacji do wciąż zmieniającej się Warszawy. Tu jakaś nowy dom, tam całe osiedle, tyle że wszystko osobne, bo stolicę odbudowywano wyspowo. Ta wyspa była największa: olbrzymi plac pośrodku miasta, a na nim powstaje solidny budynek. Z początku mylił mi się z nieodległą PAST-ą, ale wnet przybrał na wadze i rósł z dnia na dzień. Moją uwagę przyciągały dźwigi. Były dziwnie garbate i stawiano je nie obok budynku, ale na kolejnych stopniach wznoszonej piramidy.
Kiedy już go zbudowano, zaskoczył jasnością: ceramiczne wielkie pustaki, z których jest wykonana elewacja, imitowały jasny piaskowiec. Surrealistycznie wyglądał podświetlony „pajac” (tak się poufale o nim mówiło w szkolnym slangu, „sen pijanego cukiernika”, „mały, ale gustowny” – to inne słowne żarty na temat budowli).
Rzeczywistą jasną stroną pałacu była instytucjonalna zawartość: placówki naukowe, kulturalne i edukacyjne. Od mojej, północnej strony mieścił się Pałac Młodzieży. Chodziłem tam na pływalnię (trener miał stosowne nazwisko: Kaczor), uczęszczałem na jakieś zajęcia techniczne oraz korzystałem z czytelni. Znajdowała się w niej masa książek i roczników czasopism. Książki pachniały jak nigdzie, może dlatego, że wszystkie przeszły obróbkę introligatorską. Kolejny obrazek surrealny: czytam opowiadania Edgara Allana Poe i zaznaczam przeczytaną partię zakładką - zieloną wstążką ze złotym napisem, gdzie widnieje, dyskretnie przemilczywane już wtedy, nazwisko Stalina. A obok tajemniczy ogród zimowy, a wyżej salka kinowa z bardzo dobrym, zachodnim repertuarem.
W pałacu były różne, wydawało się tajemne, przejścia. Wchodzisz od południa, do kina Przyjaźń (łamane przez Młoda Gwardia), schodami idziesz do Kina Dobrych Filmów „Wiedza”, potem, jeśli nikt Cię nie zatrzyma, przejdziesz szybko przez kilka sal i schodów i korytarzy. Niespodziewanie trafiasz do gigantycznego holu wyłożonego białymi kafelkami. Pachnie chlorem, słychać dziecięcy gwar, widzisz dziesięciometrową wieżę - jesteś na widowni pływalni. Niby nic wielkiego, ale musiał działać na wyobraźnię ten pałacowy labirynt, skoro nie raz śnił mi się. Nie tylko mnie jednemu. Tadeusz Konwicki, w którego twórczości pałac odgrywa szczególną rolę (podobno widział jego sylwetkę leżąc na swoim tapczanie), pisze w onirycznej powieści „Wniebowstąpienie’ (1967) o tajemnych korytarzach pałacowych podziemi, które łączą średnicowy tunel kolejowy z legendarną restauracją „Kongresowa”.
To były biedne czasy, a Pałac przyciągał ludzi solidną wykwintnością wnętrz. Naprawdę robily wrażenie te żyrandole, złocenia, kandelabry, ale także toalety. Spełnił się socrealistyczny postulat Ważyka - "lud wszedł do śródmieścia". No może nie cały. Oto znakomity opis cieplnego szalbierstwa bohemy, pióra Mirosława Sznajdera:
Dzisiejszy pałac, coraz gęściej otaczany wieżowcami od zachodu i północy nie jest już wyniosły i dawno przestał być groźny. Dobrotliwy, ratuszowy niemal wygląd nadał mu wielki cyferblat zegara, a ostateczne egzorcyzmy odprawiono w pamiętne kwietniowe dni 2005, znów za sprawą żałobnych uroczystości, kiedy oświetlenie okien ułożono w kształt krzyża.
Chociaż duchowo pałac się dźwignął, sama elewacja jednak poszarzała. Powiedziałbyś słowami z „Dziadów”:
Niezapomniane były te powroty z paromiesięcznych wakacji do wciąż zmieniającej się Warszawy. Tu jakaś nowy dom, tam całe osiedle, tyle że wszystko osobne, bo stolicę odbudowywano wyspowo. Ta wyspa była największa: olbrzymi plac pośrodku miasta, a na nim powstaje solidny budynek. Z początku mylił mi się z nieodległą PAST-ą, ale wnet przybrał na wadze i rósł z dnia na dzień. Moją uwagę przyciągały dźwigi. Były dziwnie garbate i stawiano je nie obok budynku, ale na kolejnych stopniach wznoszonej piramidy.
Kiedy już go zbudowano, zaskoczył jasnością: ceramiczne wielkie pustaki, z których jest wykonana elewacja, imitowały jasny piaskowiec. Surrealistycznie wyglądał podświetlony „pajac” (tak się poufale o nim mówiło w szkolnym slangu, „sen pijanego cukiernika”, „mały, ale gustowny” – to inne słowne żarty na temat budowli).
Rzeczywistą jasną stroną pałacu była instytucjonalna zawartość: placówki naukowe, kulturalne i edukacyjne. Od mojej, północnej strony mieścił się Pałac Młodzieży. Chodziłem tam na pływalnię (trener miał stosowne nazwisko: Kaczor), uczęszczałem na jakieś zajęcia techniczne oraz korzystałem z czytelni. Znajdowała się w niej masa książek i roczników czasopism. Książki pachniały jak nigdzie, może dlatego, że wszystkie przeszły obróbkę introligatorską. Kolejny obrazek surrealny: czytam opowiadania Edgara Allana Poe i zaznaczam przeczytaną partię zakładką - zieloną wstążką ze złotym napisem, gdzie widnieje, dyskretnie przemilczywane już wtedy, nazwisko Stalina. A obok tajemniczy ogród zimowy, a wyżej salka kinowa z bardzo dobrym, zachodnim repertuarem.
W pałacu były różne, wydawało się tajemne, przejścia. Wchodzisz od południa, do kina Przyjaźń (łamane przez Młoda Gwardia), schodami idziesz do Kina Dobrych Filmów „Wiedza”, potem, jeśli nikt Cię nie zatrzyma, przejdziesz szybko przez kilka sal i schodów i korytarzy. Niespodziewanie trafiasz do gigantycznego holu wyłożonego białymi kafelkami. Pachnie chlorem, słychać dziecięcy gwar, widzisz dziesięciometrową wieżę - jesteś na widowni pływalni. Niby nic wielkiego, ale musiał działać na wyobraźnię ten pałacowy labirynt, skoro nie raz śnił mi się. Nie tylko mnie jednemu. Tadeusz Konwicki, w którego twórczości pałac odgrywa szczególną rolę (podobno widział jego sylwetkę leżąc na swoim tapczanie), pisze w onirycznej powieści „Wniebowstąpienie’ (1967) o tajemnych korytarzach pałacowych podziemi, które łączą średnicowy tunel kolejowy z legendarną restauracją „Kongresowa”.
To były biedne czasy, a Pałac przyciągał ludzi solidną wykwintnością wnętrz. Naprawdę robily wrażenie te żyrandole, złocenia, kandelabry, ale także toalety. Spełnił się socrealistyczny postulat Ważyka - "lud wszedł do śródmieścia". No może nie cały. Oto znakomity opis cieplnego szalbierstwa bohemy, pióra Mirosława Sznajdera:
Ważne jest, by do Pałacu wchodzić krokiem zdecydowanym; jakoś wymusić i narzucić sprężystość zdrętwiałym nogom, całemu drżącemu ciału. W sinym, nieprzyjemnym holu sterczą nieprzyjemnie patrzący mundurowi i raczej na pewno ktoś niemundurowy. Schodzi się do tych szatni, staje, niby, że w ogonku, ściąga kapotę (chodzi o to, że wtedy człowiek szybciej łapie ciepło z pomieszczenia), trochę się postoi z tą kapotą przewieszoną przez ramię (koniecznie przy kaloryferach!), a potem, niby, że coś ci się nagle przypomniało, powoli, nie od razu, powoli i z uczelnianym namysłem zakładasz ją z powrotem. Od razu czuć różnicę.Ale pamiętam też związane z pałacem wydarzenia niemiłe, których istota tkwi w totalitarnej genezie budowli. To było dokładnie dwanaście lat po tamtej żałobnej szarfie, 13 marca 1968. Tego dnia poszliśmy we trzech do kina „Wiedza” i w szatni na dole zatrzymało nas kilku tajniaków. Momentalnie otoczyli nas i bez żadnych wstępów, groźnie i chamsko: „Gdzie macie ulotki!”. Jackowi kazali zdejmować kalosze i wytrząsać ich zawartość, a mnie, zapewne z powodu brody, pytali jakie było moje poprzednie nazwisko. Oni już wyruszyli na polowanie z nagonką, chociaż oficjalnie miano je odtrąbić dopiero za parę dni w sąsiedniej Sali Kongresowej.
Dzisiejszy pałac, coraz gęściej otaczany wieżowcami od zachodu i północy nie jest już wyniosły i dawno przestał być groźny. Dobrotliwy, ratuszowy niemal wygląd nadał mu wielki cyferblat zegara, a ostateczne egzorcyzmy odprawiono w pamiętne kwietniowe dni 2005, znów za sprawą żałobnych uroczystości, kiedy oświetlenie okien ułożono w kształt krzyża.
Chociaż duchowo pałac się dźwignął, sama elewacja jednak poszarzała. Powiedziałbyś słowami z „Dziadów”:
Sczerniał, schudł, ale jakoś dziwnie wyszlachetniał.
OdpowiedzUsuńZmiana zdjęcia, zmiana jakości.
Teraz możemy poczuć ten potencjał, tę pewną niedookreśloność przyszłości i formy.
Tak było sześćdziesiąt lat temu. A dziś?
Po staremu. Wszystko jest jeszcze możliwe.
- - -
MissGaja