Niesamowite było zobaczyć w zbiorach Narodowego Archiwum Cyfrowego to zdjęcie. Musimy gdzieś tam być w tłumie we trzech, bo dokładnie pamiętam wypadek i ten cały przedziwny 20 marca, pierwszy dzień wiosny 1971 roku.
Staliśmy na rogu Żelaznej i Grzybowskiej gapiąc się bezmyślnie na wypadek. Właściwie to była banalna stłuczka, ale wszystko w tamtym czasie musiało mieć urzędową oprawę i stąd aż czterech milicjantów. Zupełnie niepotrzebnie, bo na pierwszy rzut oka wiadomo było, że winę ponosi kierowca warszawy. Nie przypuszczał, że jadący z Woli autobus linii 155 na tym odcinku nie skręca w Żelazną, lecz jedzie prosto Grzybowską. Zatrzymał auto pośrodku skrzyżowania, by przeczekać aż autobus skręci, a tamten wjechał na niego.
Zmarzliśmy trochę, ale tuż obok był bar. Dokładnie na parterze tego wieżowca, z którego ktoś wykonał zdjęcie. To najbardziej wysunięty na Dziki Zachód, pierwszy z kilkunastu mrowiskowców nowego osiedla "Za Żelazną Bramą”.
Jaki tam znów bar! Olbrzymia zaparowana garkuchnia z aluminiowymi kotłami, w których tężały mączne sosy i schła zbrylona kasza. Paskudny ten przybytek miał wszakże jedną zaletę: Tu było piwo. Zawsze! Zapewne z powodu bliskości Browarów Warszawskich. Żartowaliśmy, że w piwnicy, tuż za popękanymi kafelkami toalety, do której schodziło się ze środka sali, prowadzą podziemne korytarze składów przedwojennej firmy Haberbusch i Schiele. W naszych wyobrażeniach tymi korytarzami, na wagonetkach zwożono skrzynie ulubionego napoju. Bo nie było go nigdzie, a tu owszem. Jeszcze tylko na Dworcu Głównym oraz w Zjednoczonym Bufecie Kin "Przyjaźń" i "Młoda Gwardia". I nie żadne wodniste ani skwaśniałe, lecz z gęstymi pęcherzykami bielutkiej piany, jeszcze ciepłe.
Kiedy dzisiaj wspominam tamten dzień, wydaje mi się, że przyczyną niezwykłych wydarzeń mogło być szczególne nagromadzenie na niewielkim obszarze symboli ówczesnej kultury. Być może róg Żelaznej i Grzybowskiej to złe miejsce, magnetyczno – literackie pole, gdzie bierze w niewolę nieubłagana pani Fikcja. Pierwszą ofiarą mógł być ten kierowca warszawy, który zawierzył logice. Tego dnia miały być i następne ofiary.
Wyobraźmy sobie: osiem kondygnacji wyżej mieszkał filmowy Dzięcioł, erotycznie pobudzony Stefan Waldek. Tuż obok, na rogu Krochmalnej, postać z powieści "Zły", redaktor Edwin Kolanko widział w barze "Słodycz" (IV kategoria) uderzenie w oczy rozbitą szyjką od butelki. Pięćdziesiąt metrów w drugą stronę, przy Grzybowskiej 46 w obskurnej przedwojennej kamienicy, kręcono film „Poszukiwany, poszukiwana”, gdzie w mansardzie transwestyta Rechowicz spotykał się ze swoją żoną. Wszystko w najbliższej okolicy feralnego skrzyżowania i wszystko udziwnione.
Pierwsze trzy piwa postawił Staś. Ledwie przebiliśmy się przez gęsty kożuch, Łukasz odsunął butelkę i zdecydowanym truchtem zbiegł absurdalnymi schodami ze środka sali. Normalka, wiedzieliśmy, że ma szybkie nerki. Kiedy jednak wszedł na górę, nawet na nas nie spojrzał, lecz stanął w kolejce do baru. Wrócił radosny, przyciskając do piersi sześć pękatych butelek z białymi kapturkami gęstej piany. Postawił je obok trzech ledwo napoczętych.
- No a teraz, chłopaki, się n a p i j e m y.
Pociągnęliśmy w milczeniu parę łyków, a ten znów do toalety, schodami w dół, schodami w górę, ani spojrzenia w naszą stronę i prosto do kolejki. Wrócił radosny przytulając sześć butelek.
- No to się, chłopaki, n a p i j e m y.
Wydawał się mile zaskoczony, że na stole czeka już dziewięć krasnoludków, z czego sześć w przyklapniętych berecikach.
- Ty, Łukasz, tu już miejsca nie ma. Siadaj, pogadamy.
Był jakiś niespokojny, pewno dlatego, że musiał do WC. Schodził jeszcze raz czy dwa zahaczając o bar. Byliśmy bezradni. Zacięła, zacięła się ta płyta z nami.
Dopiero za dwadzieścia lat nakręcą „Dzień świstaka”, a my świętowaliśmy go dziś: oto na rogu Grzybowskiej i Żelaznej po raz piąty tego dnia zamiatają z ulicy szkło. Osiem pięter nad nami filmowy Dzięcioł, Stefan Waldek nie poszedł do pracy w Supersamie, lecz od rana obserwuje przez lunetę rozbieraną prywatkę w sąsiadującym mrowiskowcu. Opodal w mansardzie poszukiwany Rechowicz zdejmuje i zakłada sukienkę. Sto metrów w drugą stronę, w barze „Słodycz” Kubuś Wirus nie może oderwać wzroku od miejsca, gdzie rozchylał się fartuch barmanki nazywanej Hawajką, a Władkowi, który uderza tulipanem, zabrakło już butelek.
Wszyscy tkwią w dławiącej pętli czasu, póki Łukaszowi starczy pieniędzy.
Nie starczyło wreszcie.